W poprzednim blogu obiecałem napisać o krokodylach. Tak więc powracam z nową opowieścią. Znowu zaczniemy od historii znad jeziora Baringo. Opisywałem ostatnio o ataku hipopotamów na biesiadujących nieopodal Duńczyków. Rano, na miejsce zniszczonego biwaku, przyszła krokodylica zwabiona zapachem jedzenia. To jednak potwornie brzydkie zwierzę, spędzało większość czasu w pobliżu mojej chatki spokojnie wysiadując jaja w korycie wyschniętej rzeczki. Strażnicy mówili, że jeśli nie zostanie sprowokowana to się nie ruszy. I w zasadzie tak rzeczywiście było. Przyszła mama łypała tylko na nas wzrokiem i czasem delikatnie się przesunęła. Przez ponad tydzień raz tylko skoczyła do Duńczyków.
Krokodyle budzą jednak grozę. Są szybkie, sprytne, potrafią się ukryć i zaatakować znienacka. Zazwyczaj czają się gdzieś przy brzegu ukryte pod wodą, gdy nieświadoma ofiara podejdzie zbyt blisko brzegu ich bezlitosne szczęki brutalnie pozbawiają ją życia. W ten sposób jest mięsko dla ciężarnej matki w korycie rzeki.
Krokodyl ma też inną konotację w Afryce. Mówi się tak o człowieku groźnym, podstępnym i zazwyczaj sprawującym wysokie stanowiska.
Wiele lat temu miałem okazję przebywać w Demokratycznej Republice Kongo w prowincji Katanga. Na skutek pogmatwanych okoliczności wraz
z kolegą byliśmy gośćmi komisarza tego regionu. Jeff Boshab, bo tak się nazywał, z niezrozumiałych dla nas przyczyn, wziął sobie za punkt honoru, aby ugościć nas jak najlepiej. Wybrał hotel niedaleko własnego domu w mieście Kipushi, wyznaczył przewodnika i dał zbrojną ochronę, z której zrezygnowaliśmy. Nie jest bowiem rzeczą przyjemną, gdy chodzą za kimś żołdacy z bronią. Instynktownie czuliśmy, że cała okolica wie, że jesteśmy gośćmi Jeffa i nic nam nie grozi. Chyba rzeczywiście tak było.
Pan komisarz codziennie zapewniał nam nowe atrakcje. Byliśmy w pobliskim lesie, spacerowaliśmy po ulicach Kipushi, specjalnie dla nas została napuszczona woda do lokalnego basenu. Jeff zaproponował byśmy zjechali do kopalni miedzi. Spytał patrząc mi głęboko w oczy, czy się nie boję. Odpowiedziałem, że jeśli jedzie z nami to niczego się nie boję. Nie ponowił propozycji. Zwiedziliśmy też Lubumbashi – stolice prowincji. Był tam ogród zoologiczny. Niegdyś zapewne piękny, ale wtedy zniszczony po niedawnej wojnie. Ze zwierząt został tylko orzeł, lew i wielki pyton. Resztę zjedli żołnierze. Zapomnieliśmy jednak, że gdzieś może czaić się krokodyl.
Kopalnia odkrywkowa w Kipushi. Zdjęcia z archiwum prywatnego autora.
Jeff miał w zwyczaju zabierać nas wieczorami do baru. Wiadomo jak to w barze: długie rozmowy, w tym również o Polsce. Okazało się, że nauczycielem naszego gospodarza był polski misjonarz. Często mówił o zaborach i naszych losach po II wojnie światowej. Znał gwiazdozbiory. Trzeba powiedzieć, że był oczytany i elokwentny. Czaił się w nim żar typowy dla afrykańskich wybitnych przywódców.
Pewnej nocy czekaliśmy na niego przy basenie. W telewizorze bez dźwięku leciały lokalne wiadomości. Pokazywano ciała wywożone na ciężarówkach
z okolic kopalni miedzi. W tym momencie wszedł Jeff. W tradycyjnej polówce w żółte paski i baseballówce. Jak zwykle na nasz widok płomiennie się uśmiechnął i powiedział tak jakby trochę na usprawiedliwienie, że niemożliwi są ci górnicy i musieli otworzyć ogień.
Co powiedzieć w takiej chwili?
– …Czy w tym jeziorze są krokodyle? – tak mi się wyrwało
– To zatopiona kopalnia. Jedynym krokodylem w okolicy jestem ja – powiedział i poszedł po butelkę piwa Simba.
Następnym razem napiszę o orle!
Autor: Dariusz Skonieczko