pl
Godziny otwarcia:
WT: 11:00 – 19:00
PON: Zamknięte
WT: 11:00 – 19:00
ŚR: 11:00 – 19:00
CZW: 11:00 – 17:00
PT: 11:00 – 19:00
SOB: 12:00 – 18:00
ND: 12:00 – 18:00
Godziny otwarcia:
WT:11:00 – 19:00
PON: Zamknięte
WT: 11:00 – 19:00
ŚR: 11:00 – 19:00
CZW: 11:00 - 17:00
PT: 11:00 – 19:00
SOB 12:00 – 18:00
ND: 12:00 – 18:00
pl
Godziny otwarcia:
WT: 11:00 – 19:00
PON: Zamknięte
WT: 11:00 – 19:00
ŚR: 11:00 – 19:00
CZW: 11:00 – 17:00
PT: 11:00 – 19:00
SOB: 12:00 – 18:00
ND: 12:00 – 18:00
Godziny otwarcia:
WT: 11:00 – 19:00
PON: Zamknięte
WT: 11:00 – 19:00
ŚR: 11:00 – 19:00
CZW: 11:00 - 17:00
PT: 11:00 – 19:00
SOB 12:00 – 18:00
ND: 12:00 – 18:00
pl

Pewex z księżyca

Stwierdzenie, że „Pewex” powołano po to, by sprzedawać Wyborową za dewizy i kupować za to majtki do zwyczajnych sklepów, nieprzyjemnie rozbraja mit o luksusie. Ale to niecała prawda.

Tekst: Aleksandra Boćkowska

W Gliwicach i Rzeszowie – puby. W Łodzi – klub muzyczny. W Bydgoszczy, Raciborzu, Gdyni, Chełmie i pewnie dziesiątkach innych miast – sklepy z odzieżą używaną. W uzdrowisku Wieniec – kiosk z pamiątkami. W Lesznie – sklep RTV AGD. W Hadze – polskie delikatesy, na nowojorskim Greenpoincie – sieć aptek.

Minęło 30 lat, odkąd dewizowe sklepy „Pewex” straciły sens i mniej więcej 20, odkąd przestały istnieć. Tymczasem nazwa marki ciągle funkcjonuje, wciąż powstają miejsca, które używają jej, by zachęcić klientów do odwiedzin. „Pewex” to chyba najbardziej rozpoznawalna marka z czasów PRL. Wywołuje nostalgię i kojarzy się z luksusem, co – jak się okazuje – jest kolejnym dowodem na to, że pamięć społeczna jest sprytną oszustką.

Bon towarowy PeKaO – 1 cent. Fot. Aw58 (CC-BY-SA 4.0) commons.wikimedia.org/wiki/File:Bon_towarowy_PeKaO_-_1_cent.jpg

Słowo klucz – dewizy

Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego „Pewex” utworzono 1 stycznia 1974 roku na mocy zarządzenia nr 213 wydanego dwa tygodnie wcześniej przez Ministra Handlu Wewnętrznego i Usług. W całej Polsce powstały sklepy, w których za dolary i bony dolarowe sprzedawano towary przeważnie z importu i polską wódkę po to, by ściągnąć z rynku dewizy.

Tu należy się garść wyjaśnień, bo wiele pojęć, na których ufundowano „Pewex” wraz z końcem PRL odeszło do lamusa.

Po pierwsze – eksport wewnętrzny. Ekonomista Ryszard Michalski tak tłumaczył to w tygodniku „Polityka”: „Eksport wewnętrzny jest sprzedażą towarów za zagraniczne środki płatnicze w kraju, w którym swobodny obrót dewizowy z zagranicą jest niemożliwy”.

Historia PRL-owskiego eksportu wewnętrznego sięga lat tuż powojennych, kiedy to Bank PKO zaczął przyjmować od emigrantów zlecenia na paczki dla rodzin w kraju. Emigranci wybierali towary z katalogu i płacili za nie dewizami, Bank dostarczał paczki do adresatów. Od 1952 roku istniała sieć punktów, w których paczki można było odbierać, a w 1957 roku, gdy złagodzono przepisy walutowe, paczki można było zamawiać również w Polsce. W latach 60. Bank PKO SA nazywano jedynym bankiem na świecie, który handluje dżinsami. „Pewex” – czytamy w ministerialnym zarządzeniu – utworzono „w drodze przejęcia od Banku Polska Kasa Opieki S.A. działalności handlowej w zakresie eksportu wewnętrznego oraz zadań i środków związanych z tą działalnością”.

Po drugie – dewizy, czyli zachodnie waluty. To słowo klucz w tej historii. Gdyby nie kłopoty z nimi, nie byłoby eksportu wewnętrznego ani tym bardziej „Peweksu”. W mrocznych czasach stalinizmu posiadanie dewiz było surowo karane. Po odwilży polski złoty nadal nie był walutą wymienialną, ale polski rząd zorientował się, że chce czy nie, musi handlować z Zachodem. Pozwolił więc obywatelom mieć dewizy i wydawać je na zakupy w PKO. W latach 70., wraz z nadejściem ekipy otwartego na Zachód Edwarda Gierka, już w ogóle o nic nie pytano. „Zadaniem przedsiębiorstwa jest uzyskiwanie wpływów dewizowych” – napisano w powołującym „Pewex” zarządzeniu.

Rząd wiedział, że obywatele dostają pieniądze od krewnych zagranicą, a tych krewnych mieszkało wówczas na świecie około 10 milionów. Około 100 tys. Polaków legalnie pracowało zagranicą, choćby na budowach w Libii, czy Iraku. Chodziło o to, jak to ujął jeden z dziennikarzy, by „przynajmniej ograniczyć przechwytywanie zarobków dewizowych obywateli polskich przez kapitalistyczne domy towarowe i wysyłkowe”.

I tu dochodzimy do: po trzecie – bony dolarowe. Polacy, którzy mieli dewizy, deponowali je na kontach walutowych (pod koniec lat 70. zgromadzili tam ok. 900 mln dolarów; dekadę później – dwa-trzy miliardy). Jeśli chcieli podjąć jakąś kwotę, zamiast gotówki dostawali ekwiwalent w bonach. I nimi mogli płacić za zakupy w PKO, a potem w „Peweksie”.

Tak w największym skrócie wygląda gospodarcza historia stworzenia „Peweksu”. O wiele ciekawsza wydaje się ta społeczna.

„Pewex to dla przeciętnego Polaka zjawisko bardzo tajemnicze, żeby nie powiedzieć mistyczne. Powstaje wokół niego mitologia, legenda” – zauważył niewymieniony z nazwiska działacz partyjny w reportażu „Cały ten dolarowy świat”, który w 1983 napisali Jan Fijor i Mieczysław Szczepański.

Miał rację.

Gdańsk Wrzeszcz w 1990 r., wieżowiec „Olimp”. Fot. MOs810 (CC-BY-SA 4.0) commons.wikimedia.org/wiki/User:MOs810

Zapach Peweksu

Żeby powstała peweksowska mitologia, potrzebne były mity. A tych wokół

„Peweksu” narosło mnóstwo.

Dewizowych sklepów dawno nie ma, a ciągle bez trudu można usłyszeć wspomnienia w rodzaju: „Kiedy pojechałam pierwszy raz do Paryża i weszłam tam do sklepu, pomyślałam: Tu pachnie jak w „Peweksie”.

Wystarczy krótki przegląd regionalnej prasy z ostatnich kilku lat, by trafić na szereg utrzymanych w nostalgicznym tonie tekstów.

W Olsztynie mieszkańcy wspominają zakupy: jedwabną bluzkę z małym kołnierzykiem, perfumy Masumi, kafelki do łazienki, piwo i amerykańskie papierosy, dżinsy, resoraki, lalkę Barbie.
W Jaworznie pamiętają piękny wystrój sklepu na Podłężu – lekko przyciemnione światło i kotary w oknach. Że w oszklonych gablotach wystawiano gumę do żucia z Kaczorem Donaldem oraz salami i sardynki w puszkach. I jeszcze, że chodziło się tam od święta, czasem tylko pooglądać, zresztą wystarczyło wejść, żeby mieć poczucie luksusu.

W Raciborzu ekspedientki opowiadają, jak we cztery zrzuciły się na puszkę ślimaków za 45 centów, by skosztować francuskiego przysmaku. I o nadzwyczajnych przywilejach towarzyszących pracy: szkoleniach i prezentacjach nowych produktów oraz spotkaniach integracyjnych w katowickim hotelu Warszawa, na których występowali Mann z Materną, a potem był wystawny obiad. Tylko mimochodem dodają, że same przywoziły z magazynów w Zabrzu, Będzinie albo Bielsku Białej towar, który własnoręcznie wyładowywały. A było to na przykład 450 skrzynek wódki. Ale też przecież tyle pięknych rzeczy – tkanin, kosmetyków, zabawek i ubrań.

Wspólnym słowem dla wspomnień o „Peweksie” jest luksus. I trudno za to winić pamięć, która jak wiadomo, robi z rzeczywistością, co chce. Bez wątpienia w czasach, w których istniał „Pewex” uchodził za luksusowy.

W słynnym reportażu Grzegorza Nawrockiego „Szpan” (1980) w meandry tego, co snobistyczne wprowadza autora licealista z elitarnej warszawskiej szkoły. „Kiedy wylicza, co ma na sobie, spokojnie, rzeczowo, gdzie kupione, jakiej marki, za ile, za złotówki czy za zielone, to oczy mu się jednak śmieją: że ma” – pisze Nawrocki. I jeszcze: „Na palcu sygnety z Peweksu z rubinem za 50-60 dolarów. […] Sygnety to masówka, nic ładnego, ale tu liczą się dolary na palcu”.

W przeboju Franka Kimono „Dysk Dżokej” (1983) narzeczona narratora „pali peweksy i robi szpan”. Nieważne, jakie to papierosy. Istotne, że z „Peweksu”.

Ten krótki wers autorstwa Andrzeja Korzyńskiego i kilka zdań Nawrockiego wyjaśniają bardzo wiele. Otóż „Pewex” uchodził za luksusowy nie dlatego, że kupowane tam dobra były takie nadzwyczajne; przyczyną były dolary.

Pół miliona dolarowych kont, nawet dodając do tego prawdopodobnie niemałą grupę osób, które trzymały dewizy w domach – to jednak nie jest bardzo dużo. Większość Polaków nie miała dolarów, choć – podobnie jak władza – bardzo chciała je mieć. Zakupy w „Peweksie” były dla nich niedostępne, a więc luksusowe. W PRL – kraju wiecznego niedoboru i skomplikowanego systemu przywilejów, luksusem był przede wszystkim dostęp.

 

Z tyłu sklepu

Dziś pamiętamy zapach, w bardziej brawurowych wspomnieniach pojawia się piękny wystrój, choć wystarczy przejrzeć zdjęcia, by zobaczyć, że w sklepach „Peweksu” nie było wykwintnie.

Początkowo było ich niespełna 500, pod koniec lat 80. – blisko 700. Około trzysta należało do sieci, część prowadziło „Społem”, z roku na rok przybywało hotelowych kiosków. W 1979 roku szyld „Peweksu” można było spotkać w aż 242 miastach i miejscowościach.

Swoją drogą, jeśli coś było w „Peweksie” naprawdę pięknego to właśnie ten szyld. Graficzka Elżbieta Magner współpracowała z agencją Agpol, która zamawiała u niej projekty dla różnych firm. W wywiadzie dla „Weekend.Gazeta.pl” tak wspominała okoliczności stworzenia słynnego logo: „Prawdę mówiąc, to nie było trudne zadanie. Pewex miał zastąpić sklepy Pekao, skojarzenie narzucało się więc samo. Myślałam nawet, że w brzuszku P zainstaluję coś na kształt kuli ziemskiej, ale zrezygnowałam z tego, bo wtedy P byłoby zamknięte, a ja chciałam, żeby było nowocześniejsze, otwarte. Podcięłam więc to P, resztę liter schowałam pod brzuszek i zaniosłam. A tu spięcie. Dyrektor patrzy i mówi: W środku P zrobiła pani owal, a spodziewałem się, że będzie okrągłe. Ja: Jest okrągłe, tylko z zewnątrz wyciągnięte, więc tak wygląda. Tak się posprzeczaliśmy, że wysłał sekretarkę do sklepu z przyborami szkolnymi, żeby kupiła cyrkiel. Nie miał wyjścia, przyznał mi rację”. Potem długo czekała na honorarium; niestety groszowe.

Zatem z zewnątrz pięknie, a w środku, jeśli wierzyć prasie – ubogi wybór i kolejki: najpierw do lady, potem do kasy i z powrotem do lady po odbiór.

W lecie 1977 roku w podróż po sklepach podlegających krakowskiemu oddziałowi przedsiębiorstwa wybrali się inspektorzy pracy.

Oto, co zanotowali:

„W pomieszczeniach magazynowych i na sali sprzedażnej posadzka nierówno, podesty drewniane zbyt wysokie utrudniają swobodną obsługę sprzedawcom” (Gorlice)

„W sali sprzedaży brak wentylacji grawitacyjnej, jedyną wentylacją są drzwi wejściowe” (Nowy Sącz)

„Pomieszczenia magazynowe – w innym budynku prywatnym w maleńkim pomieszczeniu na poddaszu z wejściem schodami bardzo wąskimi. Magazyn wódek w transporterach znajduje się w piwnicy z wejściem z podwórka. Opakowania po napojach alkoholowych składuje się w szopie umieszczonej w ogrodzie o stromym i niebezpiecznym dojściu” (Limanowa)

„Budynek stary, zniszczony, przeznaczony do remontu. W magazynie ogólna ciasnota, tynki zawilgocone, brak dostatecznego oświetlenia, w pomieszczeniach gnieżdżą się szczury” (Kraków, ul. Bracka)

„Sklep nie posiada ani WC, ani żadnych urządzeń sanitarnych, gumolit położony na podłodze w kawałkach i oderwany od podłoża” (Kraków, ul. Wiślna)

Oczywiście, nadużyciem byłoby stwierdzenie, że „Peweksy” wykładano gumolitem, a w zakamarkach gnieździły się szczury. Jednak trzeba pamiętać, że większość z kilkuset sklepów sadowiono gdzie się dało – w pawilonach, ciągach handlowych, kioskach. Mit zbudowały te znajdujące się przy głównych ulicach, w sąsiedztwie Desy, domu mody i galerii sztuki.

 

Niezaspokojony popyt

Do jednej z warszawskich redakcji zatelefonował kiedyś czytelnik z pytaniem, czy to prawda, że w „Peweksie” można kupić za dolary dyplom ukończenia wyższej uczelni.

To jedna z wielu anegdot ilustrujących panujące do dziś przekonanie, że za dolary można było kupić wszystko. Bez wątpienia można było sporo, dużo więcej niż w zwyczajnych sklepach. Z dzisiejszej perspektywy to rzeczy zupełnie zwyczajne, wtedy były wystarczająco atrakcyjne, by stać się istotnym składnikiem peweksowskiej mitologii. Dżinsy, czasami nawet firm z półki Wrangler czy Lee, coca-cola i piwo w puszkach, długie i cienkie papierosy Eve z ustnikiem w kwiatki, czyste kasety magnetofonowe i VHS, poważniejsza elektronika – telewizory, magnetowidy, wieże hi fi, komputery Atari, kosmetyki – Yardleya, Margaret Astor, ale i Diora, klocki Lego, lalki Barbie, jeszcze pewnie z kilkanaście przedmiotów marzeń pokoleń ludzi dorosłych lub dorastających w latach 70. i 80. Pomijając nawet dolarową barierę dostępności, pochodziły z Zachodu. Kto je miał, mógł wyobrażać sobie, że Zachodu choć trochę doświadcza.

„Pewex” zdawał się być oazą dobrobytu, tymczasem – w mniejszym oczywiście stopniu niż reszta peerelowskiego handlu – zmagał się z niedoborami.

Ze sporządzonego dla kontrolerów NIK w 1979 roku „zestawienia towarów o niezaspokojonym popycie” wynika, że w Warszawie brakowało np. swetrów shetland, spodni sztruksowych, markowych dżinsów i kożuchów, czyli tego wszystkiego, z czego stoiska odzieżowe „Peweksu” słynęły. Brakowało z różnych powodów: bo utknęły gdzieś na granicy, bo rozkradziono paczki, bo spóźnił się producent, bo – to już w późniejszych latach – Bank Handlowy wstrzymywał przelewy, więc zagraniczni kontrahenci wstrzymywali dostawy. Pod koniec lat 80. brakowało magnetowidów, bo zrobiły się szalenie modne, a nikt nie pomyślał, żeby zamawiać ich odpowiednio więcej. Choć w 1986 roku sprzedaż wzrosła o 300 proc., to na następny rok zaplanowano przyrost ledwie o 100 proc. Już w połowie roku, było jasne, że nie doszacowano potrzeb klientów.

W centrali brakowało, bo nie przysłała zagranica, w lokalnych sklepach, bo nie zabrakło w centralnych lub wojewódzkich magazynach. Zdarzało się, że na przykład kierownik dewizowego kiosku w katowickim hotelu Silesia (ale też w innych placówkach) zamawiał 21 rodzajów swetrów i rajstop, a dostawał rzeczy tylko jednego rodzaju i to mniej niż chciał.

Zdarzało się, wcale nierzadko, że towary trafiały do sklepów, ale nie do klientów. Kontrolerzy NIK wykryli, że w 10 z 19 „Peweksów” w Krakowie i kilku w Katowicach pracownicy chowali pod ladę m.in. spodnie sztruksowe, włóczkę, kurtki skórzane, swetry, bluzy, kożuchy, kosmetyki, bieliznę, szale moherowe, dywany, kryształy, a nawet parasolki.

Natomiast niezależnie od koniunktury w sklepach „Peweksu” płynęło morze alkoholu. Rozmaite luksusowe whisky i koniaki – Chivas regal, Hennesy Napoleon, Martell Cordon Bleu, Remy Martin – po mniej więcej 30 dolarów, ale przede wszystkim polska wódka. Sprzedawano jej w „Peweksach” 81 gatunków, największym powodzeniem cieszyły się Extra Żytnia, Wyborowa i spirytus. Półlitrowa butelka Wyborowej przez długie lata kosztowała 1,1 dolara, a jej złotówkowa cena wyznaczała czarnorynkowy kurs amerykańskiej waluty.

Ilekroć w prasie pojawiały się zarzuty, że w „Peweksie” za dużo jest towarów produkcji krajowej (i w związku z tym nie ma ich w normalnym handlu), kolejni szefowie odpowiadali tak jak w 1978 roku wyjaśnił w „Polityce” dyrektor Józef Dominiak: „Zamiast polskie towary, powiedzmy polska wódka, bo to ona robi ten obrót. I co to komu szkodzi? Państwo zyskuje dewizy, ludzie zyskują świadomość, że kupili taniej niż gdyby płacili w zwykłym sklepie złotówkami”.

Zmitologizowana pamięć na hasło „Pewex” podsuwa dżinsy, kafelki, matchboxy, barbie, batoniki Mars i walkmany. Mało kto pamięta, że lwią część zysków przedsiębiorstwu przynosiła polska wódka. Tu należy się jeszcze jedno wyjaśnienie: duży procent zarobionych dewiz „Pewex” przekazywał ministrowi handlu wewnętrznego, by ten mógł kupić zagranicą to, czego brakuje na rynku. Co to było? Na przykład masło, smalec, przecier pomidorowy, kawa, herbata, bielizna bawełniana, gumka bieliźniana, dozowniki do mleka w proszku, karpie na Boże Narodzenie, czterochlorek etylenu dla pralni miejskich, dzielarki do bułek dla piekarni, surowce do produkcji obuwia sportowego i, last but not least, blacha aluminiowa na nakrętki dla produkującego wódkę Polmosu.

Stwierdzenie, że „Pewex” powołano po to, by sprzedawać Wyborową za dewizy i kupować za to majtki do zwyczajnych sklepów, nieprzyjemnie rozbraja mit o luksusie. Ale to tylko część prawdy.

Gdańsk – reklama przedsiębiorstwa Pewex na ścianie kamienicy przy ul. Chmielnej 95. Fot. Andrzej Otrębski (CC-BY-SA 3.0) commons.wikimedia.org/wiki/Category:Photos_by_User:Andrzej_O. Zamienione na wersję czarno-białą.

Jedni w „Peweksie”, drudzy w GS-ie

Peweksu nie kochamy od początku jego powstania i cieplejszych uczuć nie jest on w stanie z nas wykrzesać. O ile bowiem z kartką w kolejce po mięso wszyscy czujemy się równi, o tyle przed progiem Peweksu dzielimy się na tych, którzy mają z czym wejść do środka i tych, co najwyżej obejrzą wystawę” – pisała w 1982 roku w „Sztandarze Młodych” dziennikarka Joanna Solska. W podobnym tonie utrzymana była większość poświęconych „Peweksowi” artykułów w prasie z epoki. Nie dlatego, że tak kazała propaganda. Ona raczej podpowiadała, by „Peweksu” bronić – nie uniknął wprawdzie wypaczeń, kto ich zresztą w PRL uniknął, ale generował dolarowe wpływy skuteczniej niż ruch turystyczny. Ci, którzy słuchali wytycznych pisali, że „Pewex” jest nośnikiem mody i postępu, a nawet, że dzięki zagranicznym towarom społeczeństwo uczy się dbałości o estetykę, a krajowi producenci czują presję, by wytwarzać teraz rzeczy funkcjonalne, ładne i dobrze opakowane.

Krajowym producentom „Pewex” przydał się o tyle, o ile mogli sprzedawać tam swoje wyroby albo za pośrednictwem przedsiębiorstwa zamawiać niezbędne do produkcji surowce. Społeczeństwo korzystało umiarkowanie, chyba że jako korzyść przyjmiemy naukę o zasadach wczesnego kapitalizmu. To wszak wokół „Peweksu” wyrosła nowa grupa zawodowa – cinkciarze, czyli faceci handlujący, przy cichym przyzwoleniu władzy, dolarami i bonami dolarowymi; wielu z nich po 1989 roku zrobiło potem kariery w biznesie. Na kontraktach z „Peweksem” ćwiczyli przedsiębiorczość późniejsi właściciele firm polonijnych, którzy okazali się poważnymi beneficjenci przemian. Tak zwani zwykli ludzie, którzy marzyli o telewizorze, perfumach albo szynce (oprócz słynnej szynki konserwowej „Krakus”, w „Peweksach” pojawiały się wędliny sprowadzane z RFN), przeszli kurs nie tyle dbałości o estetykę, co o własne interesy. „Pewex”, krótko mówiąc, dzielił ludzi na tych, którzy mieli dolary albo mogli je jakoś zdobyć i większość, która tej możliwości nie miała.

Jan Krzysztof Kelus, związany z opozycją socjolog i pieśniarz, już w 1976 roku napisał krytyczną wobec aspiracji ekipy Edwarda Gierka „Piosenkę o drugiej Polsce” z takim refrenem: „A gdy urośnie, a gdy urośnie/ w siłę /będziemy żyli, będziemy żyli/ lepiej/ jedni od drugich – każdy co zechce/ kupi/ jeden w Pewex-ie a drugi gdzieś/ w GeeSie”.

Długo przed wszystkimi zdiagnozował, że „Pewex”, od startu dzielący ludzi na biedniejszych i bogatszych, stanie się symbolem nierówności. Gdy te nadeszły na dobre, „Pewex” przestał istnieć, ale wciąż sygnalizuje przynależność pokoleniową, kulturową, opowiada o przeszłym statusie.

Od kultury „Peweksu” dystansują się urodzeni na przełomie lat 70. i 80. raperzy – Fisz w „Jesteście gotowi” i LUC. w „Pospolitym ruszeniu”. Do sentymentu odwołuje się dyskotekowy zespół PeWeX i internetowi potentaci z Pomorza, którzy w 2013 roku zarejestrowali znak towarowy „Pewex” i pod starym szyldem autorstwa Elżbiety Magner prowadzą e-sklep. No i oczywiście ci wszyscy właściciele pubów, klubów, lumpeksów i delikatesowych, którzy na – wygląda, że ciągle żywy mit – zdobywają klientów.

 

Likwidacji eksportu wewnętrznego domagali się strajkujący w 1980 roku robotnicy; ostatecznie w Porozumieniach Gdańskich znalazł się postulat, żeby „Pewex” nie handlował produktami krajowymi (oprócz wódki). Co do tego, że dolarowe sklepy nie mają sensu zgodni byli uczestnicy obrad Okrągłego Stołu. Ostatecznie sprawę rozwiązał rynek.

W 1989 roku „Pewex” obchodził 15-lecie. Konał przez kolejnych 14 lat. Równo 20 lat po tym, gdy minister handlu wewnętrznego i usług wydał zarządzenie powołujące firmę do życia, 15 grudnia 1993 roku kierownik działu artykułów spożywczych wystosował do zarządcy komisarycznego pismo. Wnioskował, by zalegające w magazynach 11 milionów sztuk gumy do żucia „My Little Pony”, ze względu na brak możliwości zbycia (ogromna konkurencja gum z naklejkami i konkursami) przekazać Kurii Biskupiej na cele charytatywne.

Możliwe, że to jedno, nieważne w sumie pismo, wyjaśnia, dlaczego mit o „Peweksie” przetrwał tak długo. „Pewex”, nawet w agonii, wiedział, kogo kokietować.

 

* Korzystałam z dokumentów i wycinków prasowych zgromadzonych w warszawskim Archiwum Akt Nowych i Archiwum Narodowym w Krakowie, oddział Spytkowice oraz artykułów z internetowych wydań: „Gazety Olsztyńskiej”,  „Nowiny.pl”, „Naszemiasto.pl/ Wiadomości z Jaworzna”.

 

* Aleksandra Boćkowska – autorka reporterskich książek poświęconych codzienności w PRL („To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL”, „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”) i schyłkowi systemu („Można wybierać. 4 czerwca 1989”) opublikowanych w wydawnictwie Czarne. Jako dziennikarka współpracuje m.in. z „Vogue Polska”, „Dwutygodnikiem.com” i „Wysokimi Obcasami Extra”.

Projekt „Rzeczy kultowe” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury w ramach programu „Edukacja kulturalna” na lata 2018-20 oraz współfinansowano przez Samorząd Województwa Mazowieckiego.